poniedziałek, 14 października 2013

SKOK Z KOSMOSU

Od lat miłośnicy skoków ze spadochronem sprawdzają, z jakiej wysokości da się bezpiecznie spaść na ziemię. A biznesmeni zaczęli się zastanawiać, czy z kosmicznych skoków można zrobić kolejny sport ekstremalny

Ziemia cztery kilometry pod tobą, w górze słyszysz oddalający się samolot. Lecisz swobodny jak ptak, powietrze świszcze w uszach – w końcu spadasz z prędkością prawie 200 kilometrów na godzinę! Jakie uczucie cię przepełnia? Nuda.

Bo ile razy można skoczyć: samemu, w tandemie, w grupie, z opóźnionym otwarciem spadochronu, z precyzyjnym lądowaniem... Kilkadziesiąt sekund swobodnego spadku plus kilka minut lotu z otwartą czaszą. Adrenalina podnosi się nieco, gdy skaczesz z dużej wysokości. Zamiast ze standardowych 4 kilometrów z, powiedzmy, 10, jak podczas skoków trenowanych czasem przez wojsko. A gdyby tak wspiąć się jeszcze wyżej? Jak rosyjski skoczek Jewgienij Andriejew, który po skoku z ponad 24 kilometrów dzierży rekord w długości swobodnego spadania. Albo jak legendarny Joseph Kittinger, kapitan amerykańskiego lotnictwa, który w 1960 roku wzbił się balonem wypełnionym helem i skoczył z niewiarygodnych 31 kilometrów nad ziemią. Spadał przez ponad cztery i pół minuty, przekraczając przy tym prędkość dźwięku. Do tej pory, przez niemal 50 lat, nikt nawet nie zbliżył się do tego wyniku. To jednak wkrótce może się zmienić. Spadochroniarze marzą o skokach z kosmosu, zwanych po angielsku space diving.

Skoczny duet
Nad poprawieniem rezultatu Kittingera ostro pracuje zespół napędzany przez Ricka Tumlinsona i Jonathana Clarka. Pierwszy to wizjoner i promotor idei otwarcia kosmosu dla zwykłych ludzi. Utworzył fundację Space Frontiers (Kosmiczne granice) i był współorganizatorem konkursu, gdzie główną nagrodą był milion dolarów dla prywatnego inwestora, który pierwszy wyśle pojazd załogowy w kosmos. Drugi jest byłym wojskowym: neurologiem i spadochroniarzem trenowanym przez jednostki specjalne, którego ku projektowi popchnęła tragedia. Jego żona Laurel zginęła na pokładzie wahadłowca Columbia podczas powrotu z misji w 2003 roku. Clark jest chodzącą encyklopedią wszystkich wypadków w kosmosie i podczas powrotów na ziemię. Trudno wyobrazić sobie bardziej zaangażowanego badacza w zespole tworzącym nowoczesny kombinezon, który posłuży skoczkowi, ale który będzie też mógł stać się strojem ratunkowym dla astronautów w opałach. – Chcę w ten sposób wziąć odwet na śmierci – powiedział Clark magazynowi „Popular Science” w 2007 roku.

Bo zarówno historyczny wyczyn Kittingera, jak i projekt „Space Diver” Tumlinsona i Clarka nie zostały wymyślone jako sport ekstremalny. Mają zapewnić szansę na bezpieczny powrót tym astronautom, których pojazd lub stacja kosmiczna uległy nienaprawialnej awarii. Na początek chcą zorganizować skok z 37 kilometrów, jeszcze poniżej umownej granicy kosmosu, ale już w warunkach bardzo zbliżonych do próżni. Kombinezon skoczka musi więc być szczelny (w próżni jego krew by się zagotowała), umożliwiać regenerację powietrza, którym oddycha (nikt nie będzie skakał z niewygodnymi butlami), i chronić przed skrajnymi temperaturami: potwornym mrozem stratosfery i gorącem, gdy rozpędzony skoczek zacznie przedzierać się przez niższe, gęstsze warstwy atmosfery. Tarcie sprawi, że wytraci on wówczas prędkość z naddźwiękowej do około 320 kilometrów na godzinę, ale też nieźle go podgrzeje. Trzeba także zapewnić śmiałkowi stabilną pozycję w początkowej, superszybkiej fazie lotu. Gdyby zaczął wirować lub koziołkować, straciłby przytomność. Stąd pomysł na mały stabilizujący spadochron wyrzucany zaraz po skoku i główną czaszę otwieraną na standardowej wysokości kilku kilometrów.

Powrót z gwiazd
Jeśli pierwszy skok się powiedzie, ekipa Tumlinsona i Clarka przeniesie się na setny kilometr nad ziemią, czyli umowną granicę kosmosu. A potem? Potem nie ma już dużej różnicy w wymaganiach stawianych skafandrowi, który ma chronić człowieka na wysokości 100 albo 320 kilometrów, czyli takiej, na jakiej krąży Międzynarodowa Stacja Kosmiczna (ISS). Do skafandra ratunkowego trzeba by oczywiście dodać silniczki umożliwiające manewrowanie w stanie nieważkości, ale to drobiazg.

Największym wyzwaniem dla stroju i astronauty jest wytracenie prędkości przy wejściu w atmosferę. Podczas skoku z 30 kilometrów spadochroniarz osiągnie prędkość maksymalną wynoszącą około tysiąca kilometrów na godzinę. Jednak ISS mknie po orbicie prawie 30 tysięcy kilometrów na godzinę. Hamowanie z takiej prędkości po wejściu w atmosferę oznacza poddanie astronauty przeciążeniom ośmiokrotnie większym niż siła przyciągania ziemskiego. Ale to da się przeżyć. W odróżnieniu od temperatury 3000 stopni Fahrenheita wywołanej tarciem.

Żeby człowiek zmieniony w meteoryt wyszedł z tego cało, kombinezon musi mieć odpowiedni stożkowaty kształt, być chłodzony cieczą i uszyty z włókien węglowych, nomeksu i elementów kwarcowych lub polimerów. Nic dziwnego, że do jego tworzenia oprócz Clarka zatrudniono jeszcze innych ekspertów. Bill Stone, spec od nurkowania, opracowuje systemy informatyczne, oddychania oraz ochrony termicznej. Barwną postacią jest Chris Gilman, który zajmuje się przygotowywaniem efektów specjalnych do filmów oraz filmowych kombinezonów kosmicznych (jego produkty grały między innymi w „Armageddonie”). Ale robi też prototypy strojów dla NASA. Nad ostatecznym projektowaniem i stroną inżynieryjną czuwa na szczęście inżynier Tomas Svitek, także konsultant NASA. Razem muszą się uporać z próżnią, temperaturą czy problemami związanymi z przekraczaniem bariery dźwięku. Z kolei Rick Tumlinson musi uporać się z jeszcze jednym ryzykiem, które ukręciło łeb wielu jego konkurentom – zabawa w skoki z kosmosu zżera setki tysięcy dolarów.

Jeszcze kilka lat temu, przeglądając artykuły i strony internetowe, można było się natknąć na cały panteon herosów spadochroniarstwa szykujących się do skoku (nomen omen) na rekord Kittingera. Do najbarwniejszych postaci zaliczał się z pewnością Rodd Millner, były australijski komandos. Przygotowania do swojej akcji „Space Jump” prowadził z dużą pompą. Jego skokowi z 40 kilometrów miała towarzyszyć ekipa telewizyjna, eskadra balonów, samolotów i zwykłych spadochroniarzy. Start zaplanowano na 2002 rok. Dziś na forach spadochroniarskich i astronautycznych można znaleźć posty w rodzaju: „Nie wiecie może, co z Millnerem?”. Australijczyk zniknął doprawdy po angielsku.

Kto nam może skoczyć?
Do ataku na 40 kilometrów szykował się także inny weteran, emerytowany francuski spadochroniarz wojskowy Michel Fournier, rekordzista Francji w długości swobodnego spadania (12 kilometrów). Jego przedsięwzięcie, nazwane po prostu „Big Jump”, miało dojść do skutku już w 2000 roku. Dwa razy miał pecha – raz był za silny wiatr, a raz uciekł mu balon z helem, który miał wynieść jego kapsułę. Ostatnia próba była wyznaczona na rok 2008, ale Francuz wciąż jest uziemiony przez brak funduszy. Miał różne pomysły na wyjście z impasu, na przykład sprzedaż subskrypcji na kawałki balonu, którym wzbije się do przełomowego skoku (dostawa pamiątki po powrocie). Nie wiemy, jak idzie zbiórka funduszy, ale Fournier przynajmniej daje na blogu znaki życia.

Żeby nie było, że skakanie z kosmosu na ziemię to tylko męska zabawa, wśród chętnych były też kobiety. Cheryl Stearns to stara wyga wśród spadochroniarzy. Na koncie ma kilkanaście tysięcy skoków i blisko 30 różnych rekordów. Miała skakać w 2001 roku. Na stronie internetowej jej projektu (oczywiście pod piękną nazwą „StratoQuest”) rubryka „aktualności” urywa się na 2005 roku... Aha, małym drukiem podano tu informację, że najtrudniejszą częścią przedsięwzięcia jest jego finansowanie i gdybyśmy chcieli się dorzucić, to proszą o kontakt.

NASA da?
Dlaczego w takim razie Tumlinsonowi i Clarkowi miałoby się powieść? Przecież tak samo jak ich konkurenci cierpią na brak gotówki. Jednak w odróżnieniu od innych nie zawiesili z tego powodu działalności i nie ograniczają się jedynie do jeżdżenia z odczytami oraz zbierania odznaczeń za zasługi w przeszłości.

Jedna z ich spółek uczestnicząca w projekcie „Orbital Outfitters” została w ubiegłym roku zaproszona przez NASA do współpracy przy udoskonalaniu kosmicznego skafandra Constellation. A pracujący w niej Peter Homer ma już na koncie nagrodę NASA za projekt rękawicy dla astronautów.

Bez takiej ekipy nie ma co marzyć o powodzeniu – kosmos to nie zabawa. Do tej pory ziemię opuściło niespełna 500 osób. Żywych wróciło 95 procent z nich. Zawód astronauty wciąż pozostaje więc profesją wysokiego ryzyka. Ale ryzyko nęci, zwłaszcza gdy mieści się w rozsądnych granicach. Nowoczesne kombinezony i nowe procedury mogą nie tylko ratować zagrożonych ludzi w kosmosie, ale także dostarczyć dreszczyku emocji tym, których zwykłe skoki spadochronowe z samolotów przestały już kręcić. Czy będzie to możliwe? Projekty „Orbital Outfitters” kilkakrotnie przeglądali eksperci NASA i nie znaleźli w nich ewidentnych błędów. – To wydaje się wykonalne – powiedział Robert Manning, jeden z nich. – Tylko straszne jak cholera.    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz